Nadeszła jesień. Obserwowaliśmy, jak się zbliża i nie mogliśmy uwierzyć, że to już. Lato minęło za szybko. Ale lato zawsze mija za szybko. Zanim zdążymy nacieszyć się jego ciepłem, już go nie ma. W miejscu skąpanych w słońcu poranków, pojawia się rześki chłód i szron na trawie. Świeże owoce zastępują te ze słoików i puszek. A długie, letnie wieczory przy radosnej paplaninie przyjaciół zamieniamy na jeszcze dłuższe wieczory pod ciepłym kocem.
A jednak obserwowanie tych zmian dodaje nam otuchy. Nie martwimy się zupełnie, bo wiemy, że za rok o tej porze będziemy już odcinać pierwsze kupony po całym lecie spędzonym na prowadzeniu plaży i baru nad rzeką.
Jeśli śledzicie naszą przygodę od początku, to na pewno wiecie, że plany były śmiałe. Jeszcze na początku lata, gdy wypowiedzieliśmy to pierwsze zdanie zaklęte w nazwie bloga, byliśmy pełni nadziei, że przynajmniej niektóre z tych planów uda się zrealizować jeszcze w tym roku. Niestety. Remont samego dworku przesunął się na wiosnę. Konieczna jest wymiana całego dachu, a wolimy tego nie robić przed zimą. Jeszcze do niedawna mieliśmy nadzieję, że do zimy uda się odrestaurować zabytkowy park otaczający dworek. Część prac rozpoczniemy w tym roku, ale na efekt końcowy będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. To ogromne przedsięwzięcie, sama inwentaryzacja terenu i projekt trwają już 2 miesiące. A my zawiesiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Chcemy, aby park stał się jednym z piękniejszych tego typu miejsc w tej części województwa. Kieruje nami nie pycha, ale ogromne serce dla miejsc z przeszłością. Na szczęście spotkaliśmy na swojej drodze ludzi tak bardzo "na miejscu" do tej roboty, że dziś aż się boję pomyśleć, co by było, gdybyśmy ich nie spotkali. Projekt renowacji zabytkowego kompleksu parkowego w Popielżynie-Zawadach wykonuje Pani architekt Dorota Sikora, wspierana przez męża. I będziemy się chwalić Panią Dorotą na lewo i prawo, bo ta kobieta to prawdziwy skarb i źródło ogromnej wiedzy z zakresu zabytków.
Kolejnym planem na ten rok było rozpoczęcie prac wykończeniowych w hotelu. I tu też poprzesuwało się w czasie niemal wszystko, co tylko mogło się przesunąć. Mieliśmy wręcz wrażenie, że im głębiej wgryzamy się w temat, tym więcej twardych orzechów do zgryzienia napotykamy. I choć nie sądziłam, że to powiem (ja-podobno w gorącej wodzie kąpana), dobrze wyszło. Każde opóźnienie w pracach traktujemy, jak te dodatkowe kilka minut doliczone do meczu. To dla nas szansa, żeby coś zaplanować jeszcze lepiej, dograć jeszcze dokładniej. A przy okazji takich opóźnień wpada nam do głowy bardzo dużo ciekawych pomysłów. I oby tylko życia starczyło, żeby wszystkie zrealizować :)
Tymczasem planujemy i obmyślamy dalej. I dalej podglądamy skradającą się do nas jesień :)
wtorek, 13 października 2015
poniedziałek, 28 września 2015
Dom z duszą, czyli historia Zygmunta Tarło
Każdy dom ma swoją historię. Już od pierwszych chwil od wprowadzenia się nowych lokatorów zimne dotąd mury zaczynają żyć życiem swoich mieszkańców. Nasiąkają, jak chusteczka ich troskami i zmartwieniami, ale też promieniują ich radością i ciepłem. W przypadku starych domów ich historia potrafi być bardzo bogata. Często wchodząc do starego budynku mamy wrażenie, że jego korytarze i pomieszczenia mają duszę. I choćby po kątach straszyły pajęczyny, a na meblach rosły kolejne warstwy kurzu, my wiemy, że te stare mury żyją. Żyją i po cichutku szepczą swoje opowieści. Jeśli tylko usiądziemy kiedyś na starym fotelu i wsłuchamy się uważnie, to kto wie... Może uda nam się usłyszeć którąś z nich. Choć najprawdopodobniej weźmiemy je za zwykłe skrzypienie schodów i świst wiatru w nieszczelnym oknie.
Dworek wybudowano w 1866 roku. Z początku był siedzibą zamożniejszych właścicieli ziemskich, ale na przestrzeni lat zmieniał zarówno swoich mieszkańców, jak i swoje przeznaczenie. Tylko pomyśleć, jakie dramaty mogły się tu rozgrywać, gdy we dworku stacjonowało podczas wojny wojsko niemieckie. Albo jak brzmiał śmiech dzieci biegnących na lekcje w zorganizowanej we dworku szkole. Ile razy ktoś zakrzyknął: „Na zdrowie!”, gdy w salonie, przy kominku trwało wesele. I... No, cóż. Ile miłosnych westchnień usłyszały ściany pokoi na górze.
Nasz dworek ma duszę. Nie mamy co do tego żadnej wątpliwości. Poczuliśmy to od razu i czujemy nadal. Wiemy, że gdyby te stare ściany i te stare drzewa w parku mogły mówić, to opowiedziałyby nam nie jedną ciekawą historię. O części z nich słyszymy zresztą od naszych sąsiadów i od ludzi, którzy dawniej we dworku mieszkali lub pracowali. I choć każda historia jest warta tego, by ją opowiedzieć, jedna szczególnie zauroczyła mi serce. Gdy skończycie czytać ten tekst, będziecie wiedzieli, dlaczego.
Poznajcie Zygmunta Tarło. Jest rok 1915. Niestety nie mamy jego zdjęcia z czasów, gdy był w wojsku, ale w mundurze legionisty II Brygady Legionów Polskich musiał wyglądać bardzo podobnie do tych dwóch dżentelmenów ze zdjęcia. Zygmunt Tarło był wykształcony i pochodził z majętnej rodziny. Nie potrafił tego ukryć i nawet nie musiał. Widmo wojny mobilizowało wielu młodych ludzi do działania, a wśród inteligencji duch patriotyczny stawał się coraz silniejszy. Do wojska zaciągali się artyści i myśliciele, by razem z rodakami bronić kraju. Gdy tylko zorientowano się, że młody Zygmunt potrafi utrzymać się w siodle, przydzielono go do plutonu kawalerii sztabowej. Być może tutaj historia mogłaby się skończyć. Świeżo upieczony kawalerzysta mógł zostać wysłany na front, a nie będąc ani specjalnie silnym, ani biegłym w posługiwaniu się bronią, prawdopodobnie by wojny nie przeżył. Jednak któregoś dnia do koszar przyszedł nietypowy list. List napisany przez Zygmunta Kamińskiego, nota bene twórcę obecnego wzoru godła Rzeczypospolitej Polskiej. W swoim liście prosił on o zwolnienie ze służby kawalerzysty Zygmunta Tarło. Twierdził bowiem, ponad wszelką wątpliwość, iż Zygmunt Tarło jest w rzeczywistości jego żoną, która kilka miesięcy wcześniej ogoliła swe bujne loki i ubrała męski strój, by zaciągnąć się do wojska.
Zofia Trzcińska-Kamińska przeżyła wojnę. Jedną, a potem drugą. Jest jedną z bardziej znanych polskich rzeźbiarek i jedną z barwniejszych historii tego miejsca. Tutaj żyła i tutaj tworzyła swoje rzeźby w okresie międzywojennym i w latach 60'tych ubiegłego wieku, gdy dworek udało jej się odzyskać. Przechadzała się wśród kasztanowców i czytała książki nad stawem. Jeździła swoim małym gigiem, który sama powoziła do pobliskiego Jońca na msze. To właśnie jej rzeźba św. Marii spogląda zamyślona na dworek i wita wszystkich naszych gości. Nazywamy ją żartobliwie naszą Bozią. Nie skłamię, jeśli powiem, że to właśnie Bozia przekonała nas do zakupu tego miejsca. Mamy z moją mamą do Bozi stosunek szczególny. Już w pierwszych dniach mama zasadziła przy Bozi krzak róży. Ja? Zdarza mi się przy Bozi przyklęknąć, gdy nikt nie widzi.
Gdy pierwszy raz usłyszałam tę niesamowitą historię, wyobraziłam sobie młodą dziewczynę pełną pasji i wiary w słuszność swoich wartości. Dziewczynę, która w obliczu zagrożenia postanowiła walczyć o swój kraj, choćby nawet w przebraniu mężczyzny. Dziewczynę, która dla swoich ideałów gotowa była porzucić domowe wygody i dopiero co poślubionego męża. Dziewczynę, o której może nawet mówiono, że jest w gorącej wodzie kąpana, ale której nikt nie mógł odmówić siły charakteru. Dziewczynę... po prostu cholernie upartą, o której jej mąż napisał: “wyczuwało się w jej zachowaniu pewność siebie, bezwzględną odwagę, porywczość, prawdomówność posuniętą aż do zadziorności i górujące ponad wszystkim namiętne zaciekawienie życiem... “.
No, sami powiedzcie. Niezły temat na film, co?
Dworek na początku lat 50'tych. |
Nasz dworek ma duszę. Nie mamy co do tego żadnej wątpliwości. Poczuliśmy to od razu i czujemy nadal. Wiemy, że gdyby te stare ściany i te stare drzewa w parku mogły mówić, to opowiedziałyby nam nie jedną ciekawą historię. O części z nich słyszymy zresztą od naszych sąsiadów i od ludzi, którzy dawniej we dworku mieszkali lub pracowali. I choć każda historia jest warta tego, by ją opowiedzieć, jedna szczególnie zauroczyła mi serce. Gdy skończycie czytać ten tekst, będziecie wiedzieli, dlaczego.
fot. /mjp.najlepszemedia.pl/ |
Zofia Trzcińska-Kamińska w swoim żywiole. fot. /www.dziennik.com/ |
Nasza Bozia |
No, sami powiedzcie. Niezły temat na film, co?
Zofia Trzcińska-Kamińska w młodości. fot. /www.dziennik.com/ |
środa, 26 sierpnia 2015
Tam, gdzie zaczynają się schody
Każdy stary dom kryje w sobie wiele niespodzianek. A jeśli mowa tu o budynku tak starym i o tak bujnej przeszłości, jak dworek... No, cóż. Niespodzianki kryją się w każdym kącie. Ostatnio zorientowaliśmy się na przykład, że na archiwalnych planach budynku z lat 50'tych nie ma piwnicy. A piwnica jest i to prawie pod całym budynkiem, ma ponad 2 metry wysokości i sklepienie łukowe. Raczej mało prawdopodobne, żeby ją ktoś dobudował. Tak jak ciasta nie zaczyna się od położenia wisienki na kremie, tak domu nie zaczyna się od dachu, ale od fundamentów i piwnicy. Więc nasza piwnica ma pewnie tyle lat, co dworek.
Ale nie będziemy się czepiać. Przy tylu remontach i przebudowach coś się mogło w dokumentacji zagubić. Pal sześć, że to coś to ogromna, ponad stumetrowa piwnica ;)
Poprzednie remonty przyniosły zresztą wiele innych niespodzianek. Większość z nich spędza nam teraz sen z powiek. A, co tam! Największe trudności z zasypianiem będą teraz mieli architekci, z których pomocy i wiedzy czerpiemy pełnymi garściami. A trudności, jak to trudności. Zaczynają się tam, gdzie zaczynają się schody.
Ale po kolei. Dworek poddasze miał zawsze. Jednak gdzieś w międzyczasie pojawiło się na poddaszu trochę zmian, z których nie wszystkie są "trafione". Ktoś dodał cegłę w sypialniach i dokoła okna nad schodami. Możemy się domyślać, że miał to być zabieg estetyczny. Taki ceglano-rustykalny styl był na topie jakieś 20 lat temu. I fajnie. Jeśli się lubi cegły, to wszystko gra. Sama je uwielbiam za kolor i chropowatą fakturę. Problem tkwi jednak w zgodności stylów. Na parterze cegła nie pojawia się nigdzie. Bo i czemu miałaby się pojawiać. Surowa cegła była w XIX wieku widywana w oborach, budynkach gospodarczych, ale nie we dworkach. Dworek, choćby tak skromny, jak ten w Popielżynie-Zawadach był zwykle jasny i przestronny. Ściany malowano na biało, rzadziej tapetowano. Wnętrza pozostawały proste (w końcu to dworek wiejski a nie jakiś kapiący złotem i zdobieniami pałac) i praktyczne. A tu, ni stąd, ni zowąd- cegła. I to w dodatku nie spełniająca żadnej funkcji i dodająca wnętrzom na poddaszu ciężkości. Mówiąc po babsku- to trochę tak, jakby założyć dresy do pantofelków na obcasie. Hmm... chociaż w sumie chyba nie trafiłam z tym porównaniem. Jak się tak czasem spojrzeć na modę z ulic Warszawy, to i szpilki i dresy i jeszcze do tego czerwone korale ;)
Nad cegłą nie zastanawialiśmy się długo. Postaramy się ją jednak uratować i wykorzystać. Może altana w ogrodzie? Albo warsztat ogrodniczy?
W sypialniach na poddaszu pojawiły się też belki. Znowu- nie spełniają żadnej funkcji poza estetyczną. Stały się natomiast stołówką dla korników. Belki też się nie obronią.
Jednym z elementów, które chcielibyśmy zachować jest podłoga. Na poddaszu drewniany parkiet jest w zadziwiająco dobrym stanie. Niestety spory problem stanowi sypialnia umiejscowiona w wykuszu nad wejściem frontowym. Wykusz został dobudowany w latach 50'tych i... jak to ładnie ująć? Majster musiał mieć bardzo brudne okulary. W pomieszczeniu nie ma ani jednego kąta prostego, a po podłodze można by toczyć kulki. Czeka nas jednak zrywanie dachu i więźby, więc wspólnie z architektami obmyślamy jakby tu wszystko nieco naprostować.
Kolejny kłopot to stanowczo za małe okienka w sypialniach. Ich wielkości nie możemy wyraźnie zmienić, bo to zmieniło by wygląd zewnętrzny budynku, a na to nie możemy sobie pozwolić. Chcemy jednak spróbować podnieść okna odrobinę, tak by w rezultacie wpuszczały więcej światła.
Prawdopodobnie najciekawszym pomieszczeniem na poddaszu jest salon. Razem z sypialnią małżeńską i niewielką łazienką tworzą intymny apartament odgrodzony od reszty poddasza drzwiami. To całkiem fajny pomysł, który przypadł do gustu mamie i jej mężowi. Salon będzie ich prywatnym miejscem relaksu, gdzie po całym dniu spędzonym z odwiedzającymi ich wnukami, będą mogli trochę odpocząć i poczytać książkę. Tu też chcemy zrezygnować z belek i cegły, a przytulny klimat wprowadzić miękkimi meblami wypoczynkowymi i dodatkami. Dodatki to to, co z mamą lubimy najbardziej, więc coś czuję, że właśnie to pomieszczenie będzie w całym dworku najprzytulniejsze.
Wiele pracy przed nami. Projekty już powstają, ale zaczynam się martwić czy zdążymy przed zimą. Na początku myśleliśmy, że wystarczy naprawić i uzupełnić dachówkę. W takim wypadku wnętrza moglibyśmy urządzać i remontować również zimą. Dziś wiemy już jednak na pewno, że do wymiany jest cały dach, a to mocno komplikuje sprawę. Trzymajcie za nas kciuki, żebyśmy zdążyli przed zimą.
wtorek, 28 lipca 2015
Zaczynamy od kuchni, czyli opowieść o wnętrzu przed remontem
No, dobrze. Najwyższa pora przedstawić i zaprezentować Jego Wysokość Dworek. Taki, jaki jest. Bez upiększeń i ulepszeń. A ponieważ Darek- tak się złożyło- jest architektem wnętrz, no to sami rozumiecie. Nie mam wyjścia i muszę napisać o wnętrzach.
Ciekawi nas Wasze wrażenie. My, po pierwszych oględzinach tego starego budynku, byliśmy mile zaskoczeni. Biorąc pod uwagę barwną historię dworku (mieściła się w nim między innymi szkoła, sala weselna oraz- w czasie wojny- stacjonowało tu wojsko okupanta) to cud, że wnętrza zastaliśmy w tak niezłym stanie. Faktycznie dworek przeszedł kilka większych remontów. Niestety wystarczyło się przyjrzeć, by zobaczyć, że raczej nie dbano tutaj o szczegóły. Tu ściana krzywa, tam jedno okno mniejsze od drugiego. Im dokładniej studiowaliśmy archiwalne plany budynku, tym bardziej Darek łapał się za głowę. Jesteśmy po wstępnych oględzinach budowlanych i już wiemy, że niemal każdy fragment budynku będzie, jeśli nie do wymiany, to na pewno do naprawy.
Ale po kolei. Kawałek po kawałku opowiem Wam w najbliższym czasie o wnętrzach. Przed nami Wielki Remont, więc te opowieści będą dla nas nie lada pamiątką.
Zwiedzanie trzeba zacząć tak po ludzku- od serca. A wiadomo przecież, że sercem każdego starego domu jest kuchnia.
Kuchnia i jadalnia znajdują się w jednym z alkierzy i są pomieszczeniami wyraźnie niższymi niż reszta domu. Przez to sprawiają od wewnątrz wrażenie, jakby były przyklejone od innego budynku. W rzeczywistości alkierze w dworkach były zazwyczaj mniejsze niż główna bryła; posiadały też własny dach i wejście. Taki zabieg oddzielał kuchnię (z jej zapachami i odgłosami) od bardziej formalnej części dworku.
Całość jest jednak bardzo przytulna. Być może jest to kwestia właśnie niskiego sufitu, który sprawia wrażenie jakby przytulał mieszkańców. A może to zasługa kuchni- chłodniejszej niż reszta domu- która aż się prosi, by napalić w piecu i postawić na ogniu gar z gorącą zupą. Od samego początku wiedzieliśmy, że te pomieszczenia kryją w sobie prawdziwą magię. Wiedzieliśmy, że jeszcze kiedyś zatętni tu życie, a wokół stołu zrobi się gwarno i wesoło. Zapachnie domowym rosołem i szarlotką.
Głównym mankamentem pomieszczeń w alkierzu jest brak światła. W kuchni- malutkie okno wychodzące na północ jest dodatkowo zasłonięte przez olbrzymią tuję, którą ktoś zasadził w tym miejscu chyba przyszłym pokoleniom na złość. Drzewko niemal całkowicie blokuje widok z kuchni, a w dodatku powoduje wilgoć. Przy ładnej pogodzie trzeba otwierać kuchenne drzwi i dopiero wtedy robi się w miarę jasno. Wolę nawet nie myśleć, ile światła dziennego dociera do kuchni zimą.
Drugie pomieszczenie służące do tej pory za niewielką jadalnię jest zbyt ciasne, by mogło pomieścić całą rodzinę. Ma jednak tę przewagę, że króluje w nim popołudniowe słońce. Dzięki dwóm, niczym nie zasłoniętym oknom w całym pomieszczeniu jest jaśniej i wyraźnie cieplej niż w kuchni.
Wspólnie z moją mamą i jej mężem szybko doszliśmy do wniosku, że oba pomieszczenia tworzące alkierz powinniśmy połączyć w jedną, dużą kuchnię. Otwarcie tej przestrzeni rozwiąże problem braku światła. W ciemniejszej i chłodniejszej części kuchni swoje miejsce znajdzie spiżarnia i te sprzęty kuchenne, których nie używa się na co dzień. Jaśniejsza część zamieni się w królestwo Pani Domu z długim drewnianym blatem kuchennym i stylizowanymi meblami. Możliwe, że uda nam się również powiększyć nieco okna, nie zmieniając przy tym ich charakteru.
No i niestety. Tuja musi odejść ;)
Ciekawi nas Wasze wrażenie. My, po pierwszych oględzinach tego starego budynku, byliśmy mile zaskoczeni. Biorąc pod uwagę barwną historię dworku (mieściła się w nim między innymi szkoła, sala weselna oraz- w czasie wojny- stacjonowało tu wojsko okupanta) to cud, że wnętrza zastaliśmy w tak niezłym stanie. Faktycznie dworek przeszedł kilka większych remontów. Niestety wystarczyło się przyjrzeć, by zobaczyć, że raczej nie dbano tutaj o szczegóły. Tu ściana krzywa, tam jedno okno mniejsze od drugiego. Im dokładniej studiowaliśmy archiwalne plany budynku, tym bardziej Darek łapał się za głowę. Jesteśmy po wstępnych oględzinach budowlanych i już wiemy, że niemal każdy fragment budynku będzie, jeśli nie do wymiany, to na pewno do naprawy.
Ale po kolei. Kawałek po kawałku opowiem Wam w najbliższym czasie o wnętrzach. Przed nami Wielki Remont, więc te opowieści będą dla nas nie lada pamiątką.
Zwiedzanie trzeba zacząć tak po ludzku- od serca. A wiadomo przecież, że sercem każdego starego domu jest kuchnia.
Kuchnia i jadalnia znajdują się w jednym z alkierzy i są pomieszczeniami wyraźnie niższymi niż reszta domu. Przez to sprawiają od wewnątrz wrażenie, jakby były przyklejone od innego budynku. W rzeczywistości alkierze w dworkach były zazwyczaj mniejsze niż główna bryła; posiadały też własny dach i wejście. Taki zabieg oddzielał kuchnię (z jej zapachami i odgłosami) od bardziej formalnej części dworku.
Całość jest jednak bardzo przytulna. Być może jest to kwestia właśnie niskiego sufitu, który sprawia wrażenie jakby przytulał mieszkańców. A może to zasługa kuchni- chłodniejszej niż reszta domu- która aż się prosi, by napalić w piecu i postawić na ogniu gar z gorącą zupą. Od samego początku wiedzieliśmy, że te pomieszczenia kryją w sobie prawdziwą magię. Wiedzieliśmy, że jeszcze kiedyś zatętni tu życie, a wokół stołu zrobi się gwarno i wesoło. Zapachnie domowym rosołem i szarlotką.
Głównym mankamentem pomieszczeń w alkierzu jest brak światła. W kuchni- malutkie okno wychodzące na północ jest dodatkowo zasłonięte przez olbrzymią tuję, którą ktoś zasadził w tym miejscu chyba przyszłym pokoleniom na złość. Drzewko niemal całkowicie blokuje widok z kuchni, a w dodatku powoduje wilgoć. Przy ładnej pogodzie trzeba otwierać kuchenne drzwi i dopiero wtedy robi się w miarę jasno. Wolę nawet nie myśleć, ile światła dziennego dociera do kuchni zimą.
Drugie pomieszczenie służące do tej pory za niewielką jadalnię jest zbyt ciasne, by mogło pomieścić całą rodzinę. Ma jednak tę przewagę, że króluje w nim popołudniowe słońce. Dzięki dwóm, niczym nie zasłoniętym oknom w całym pomieszczeniu jest jaśniej i wyraźnie cieplej niż w kuchni.
Wspólnie z moją mamą i jej mężem szybko doszliśmy do wniosku, że oba pomieszczenia tworzące alkierz powinniśmy połączyć w jedną, dużą kuchnię. Otwarcie tej przestrzeni rozwiąże problem braku światła. W ciemniejszej i chłodniejszej części kuchni swoje miejsce znajdzie spiżarnia i te sprzęty kuchenne, których nie używa się na co dzień. Jaśniejsza część zamieni się w królestwo Pani Domu z długim drewnianym blatem kuchennym i stylizowanymi meblami. Możliwe, że uda nam się również powiększyć nieco okna, nie zmieniając przy tym ich charakteru.
No i niestety. Tuja musi odejść ;)
wtorek, 21 lipca 2015
Nie wszystko złoto, co się błyszczy, czyli prawdziwe skarby w sadzie
Na terenie parku mamy dwa sady. Chodzę codziennie pod jabłoniami i serce mi się łamie. Zaniedbane i przerośnięte drzewka aż się uginają pod ciężarem suchych gałęzi, a ich korę pokrywają porosty. Owoców dają mało, choć od poprzednich właścicieli wiemy, że są pyszne. Soku jabłkowego próbowaliśmy jeszcze przed zakupem nieruchomości, podczas jednej z wizyt. Nigdy nie piliśmy nic smaczniejszego.
Sady to jeden z powodów, dla których zakochaliśmy się w tej posiadłości. Choć nie są wielkie, a w obecnym stanie wymagają wiele pracy, są prawdziwym skarbem tego miejsca. Dlaczego? Bo dojrzewają w nich dawne odmiany papierówek i antonówek. Takich drzewek jest już niewiele. Niewiele też owoców ma taki smak. W markecie dawnych odmian jabłek się nie kupi. Współczesna gospodarka rolna zepchnęła te dawne odmiany jabłoni na boczny tor. Smutne to, ale prawdziwe. Zbyt często dziś stawia się na ilość, a nie jakość.
A przecież nic nie zastąpi smaku kompotu z papierówki czy zapachu szarlotki z antonówką. Żadne czerwoniutkie i błyszczące jabłuszka ze sklepowej półki nie mogą się z nimi równać.
No, dobrze. Ale zanim upieczemy szarlotkę i nastawimy kompot, będziemy musieli zakasać rękawy i zadbać o te nasze skarby.
Kilka tygodni temu odwiedziła nas nasza przyjaciółka. Pani Grażyna Rodziewicz jest sadownikiem z okolic Grójca i choć nigdy byście ją o to nie posądzili (sądząc po jej filigranowej posturze i delikatnym głosie), potrafi nieźle przyciąć. Gałęzie, oczywiście. A jak trzeba, to i na traktor wsiądzie, i pracowników pogoni.
Od pani Grażyny dowiedzieliśmy się między innymi, że współczesne odmiany jabłoni przycina się w sadownictwie na kształt kobiecej sylwetki. Gałęzie rozpościerają się na dwóch poziomach, by dawały więcej owoców i by łatwiej było je zbierać. Dowiedzieliśmy się również, że dawnych odmian jabłoni nie uprawia się na szeroką skalę, bo za szybko i za wysoko rosną. Zdecydowanie trudniej ukształtować je w kobiece krągłości. Stąd najlepszą formą dla dawnych odmian jest parasol.
Naszym drzewkom do parasoli troszkę brakuje. Musimy oczyścić je z suchych gałęzi, usunąć mech i porosty, a jesienią przyciąć drzewka, by nie rosły zbyt wysoko. No, bo kto się tam będzie potem wdrapywał.
Czeka nas sporo pracy, ale już w przyszłym roku będziemy mogli częstować gości szarlotką, jak się patrzy.
poniedziałek, 13 lipca 2015
Niechciany gość Kasztanowego Zakątka
Mamy u siebie niechcianego gościa. Nietypowy to gość, bo nie wchodzi do domu. Woli siedzieć w parku pod drzewem i chrupać smaczne liście. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie mały szkopuł. Nasz gość szczególnie upodobał sobie zabytkowe kasztanowce tworzące u wjazdu do dworku wyjątkowe miejsce, które nazwaliśmy Kasztanowym Zakątkiem.
Okazuje się, że szrotówek kasztanowcowiaczek (bo właśnie tak ma na imię nasz niechciany gość) to prawdziwa zmora kasztanowców w całej Polsce. W zeszłym tygodniu odwiedził nas profesor Antoni Buraczewski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i opowiedział co nieco na temat tego pasożyta. Wiemy już, że jego larwy rozwijają się w liściach kasztanowców. Jesienią opadają na ziemię, po czym znowu wspinają się do góry, by dalej niszczyć i plądrować.
Wiemy już co robić. Suche liście trzeba natychmiast zamiatać i palić, a drzewa zabezpieczać specjalnymi preparatami. I tak, dzięki pomocy przyjaciół, stajemy się powoli specjalistami od kasztanowców.
Serce mnie boli, że musimy wytoczyć wojnę jakimś stworzeniom. Bądź co bądź, szrotówek był tu przed nami. Z jego perspektywy to my jesteśmy intruzami. A musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o zwierzęta, to mam małego hopla. Dziś wyniosłam spod prysznica pająka, żeby się biedak przypadkiem nie zmoczył.
Tak więc żal mi szrotówka, ale nie mamy wyjścia. Nikt nie będzie niszczył naszych zabytkowych drzew bezkarnie! A więc to już oficjalne- mamy ze szrotówkiem wojnę!
PS A spróbujcie wypowiedzieć nazwę tego pasożyta trzy razy na jednym oddechu ;)
Widok na dworek od strony wjazdu i Kasztanowego Zakątka |
Okazuje się, że szrotówek kasztanowcowiaczek (bo właśnie tak ma na imię nasz niechciany gość) to prawdziwa zmora kasztanowców w całej Polsce. W zeszłym tygodniu odwiedził nas profesor Antoni Buraczewski z Uniwersytetu Przyrodniczego w Poznaniu i opowiedział co nieco na temat tego pasożyta. Wiemy już, że jego larwy rozwijają się w liściach kasztanowców. Jesienią opadają na ziemię, po czym znowu wspinają się do góry, by dalej niszczyć i plądrować.
Paskudna robota szrotówka |
Wiemy już co robić. Suche liście trzeba natychmiast zamiatać i palić, a drzewa zabezpieczać specjalnymi preparatami. I tak, dzięki pomocy przyjaciół, stajemy się powoli specjalistami od kasztanowców.
Serce mnie boli, że musimy wytoczyć wojnę jakimś stworzeniom. Bądź co bądź, szrotówek był tu przed nami. Z jego perspektywy to my jesteśmy intruzami. A musicie wiedzieć, że jeśli chodzi o zwierzęta, to mam małego hopla. Dziś wyniosłam spod prysznica pająka, żeby się biedak przypadkiem nie zmoczył.
Jeszcze kilka tygodni temu nie można było na teren Zakątka wejść. Praca wre, to urocze miejsce jest już niemal oczyszczone. |
Tak więc żal mi szrotówka, ale nie mamy wyjścia. Nikt nie będzie niszczył naszych zabytkowych drzew bezkarnie! A więc to już oficjalne- mamy ze szrotówkiem wojnę!
PS A spróbujcie wypowiedzieć nazwę tego pasożyta trzy razy na jednym oddechu ;)
Kasztanowy Zakątek |
czwartek, 9 lipca 2015
Serdecznie zapraszamy do współpracy. Nasze drzwi pozostają szeroko otwarte dla pomysłów i projektów ciekawych i nowatorskich.
Interesuje nas współpraca w dziedzinach:
- budowlanka i wykończenie wnętrz
- fotografia i filmy
- organizacja imprez i eventów
Masz ciekawy pomysł na wydarzenie, które mogłoby być przeprowadzone na terenie naszego dworku? Daj nam znać. Dysponujemy klimatycznym wnętrzem starego dworku z 1866 roku, zabytkowym parkiem wokół dworku na czele z oryginalną i zabytkową aleją akacjową, dwoma sadami dawnych odmian jabłoni oraz kilkunastoma hektarami lasów i łąk z dostępem do rzeki.
Prosimy wziąć pod uwagę fakt, że w najbliższym czasie czeka nas spory remont dworku. Na chwilę obecną jesteśmy też na etapie oczyszczania terenu parku. Istnieje możliwość dostosowania prowadzonych prac do planowanego wydarzenia.
W przyszłym roku rozpoczynamy prace nad hotelem, centrum SPA oraz przystanią kajakową. Wtedy też będziemy zainteresowani współpracą w dziedzinie HoReCa.
Zuzanna Ingielewicz
tel: 604 22 00 60
e-mail: z.ingielewicz@gmail.com
Popielżyn Zawady 45
09-131 Joniec
sobota, 4 lipca 2015
Sianokosy
Dziś rano wybrałam się na spacer z psem. Obeszłam cały zakupiony przez nas niedawno teren i niejednokrotnie musiałam przecierać oczy ze zdziwienia. Oczywiście, wiedzieliśmy na co się porywamy (generalnie rzecz biorąc). Wiedzieliśmy, że 25 hektarów ziemi to dużo. Wiedzieliśmy, że uporządkowanie i zaplanowanie takiego terenu będzie się wiązało z ogromem pracy. Ale chyba w najśmielszych wyobrażeniach do głowy nam nie przyszło, że samo odsłonięcie terenu będzie takim wyzwaniem.
Skoszenie trawy nie stanowiło większego problemu. Już pierwszego dnia naszego pobytu na wsi do domu wszedł okoliczny gospodarz. Wszedł, bo musicie wiedzieć, że na wsi pukanie do drzwi bywa zbędną kurtuazją. Po co pukać, a tym bardziej dzwonić i się zapowiadać, skoro gospodarze mogą być w ogrodzie lub na polu i i tak nie usłyszą dzwonka.
Jak wszedł, tak powiedział, że jutro może przyjechać trawę skosić. Ucieszyliśmy się bardzo, bo na całym terenie trawa sięgała mniej więcej do piersi. W pewnym sensie można powiedzieć, że kupiliśmy kota w worku, a konkretnie ogromną działkę w trawie. Przed zakupem obeszliśmy teren tylko pobieżnie, sprawdzając główne miejsca i przynosząc ze sobą do domu po kilka kleszczy. Nauczeni czasem spędzonym w Warszawie, że nie ma nic za darmo, zapytaliśmy za ile to koszenie. Na to nasz sąsiad zdębiał i musiał się dobrze zastanowić przed odpowiedzią.
- Za ile? - powiedział. - Ze trzy dni się zejdo. I kolejne trzy bedzie schło. Potem zbiore.
Gdy już chciałam się dopytać o cenę tego zabiegu ogrodniczego, Darek kuksnął mnie w bok. A po czasie uświadomił. Przecież, że nasz sąsiad za darmo nie kosił. Kosił za siano dla swoich koni. A gdy zebrał już dla nich jedzonko z naszych łąk i pól, okazało się, że nas czeka jeszcze nie lada robota. Trawę trzeba było jeszcze wykosić wokół każdego drzewa i wokół każdego krzaczka. Zajęło nam to dwa tygodnie, a korzystaliśmy z pomocy trzech silnych mężczyzn. Nadal nie skończyliśmy, ale widać już światełko w tunelu. Widać również kilka innych rzeczy. Okazało się na przykład, że mamy na naszej działce hydrant. Okazało się też, że na skraju działki stoi bardzo stara i klimatyczna latryna. Po co ją tam ktoś postawił, skoro w budynku dworku są cztery toalety... Nie wiem. Ale zapach zmusza nas do zastanowienia się nad rozbiórką.
Przy okazji okazało się coś jeszcze. Okazało się, że mnóstwo drzew dosłownie zarosło chaszczami i samosiejkami. A trzeba Wam wiedzieć, że drzewa stanowią ogromną wartość tego terenu. Niektóre z nich mają po 200 lat i tworzą zabytkowy kompleks parkowy.
W następnym rzucie czeka nas więc oczyszczanie terenu z krzaków i zarośli. A w pierwszej kolejności odwiedziny u konserwatora zabytków. Trzymajcie kciuki, by się nie okazało, że nie możemy ruszyć ani jednego krzaczka ;)
Skoszenie trawy nie stanowiło większego problemu. Już pierwszego dnia naszego pobytu na wsi do domu wszedł okoliczny gospodarz. Wszedł, bo musicie wiedzieć, że na wsi pukanie do drzwi bywa zbędną kurtuazją. Po co pukać, a tym bardziej dzwonić i się zapowiadać, skoro gospodarze mogą być w ogrodzie lub na polu i i tak nie usłyszą dzwonka.
Jak wszedł, tak powiedział, że jutro może przyjechać trawę skosić. Ucieszyliśmy się bardzo, bo na całym terenie trawa sięgała mniej więcej do piersi. W pewnym sensie można powiedzieć, że kupiliśmy kota w worku, a konkretnie ogromną działkę w trawie. Przed zakupem obeszliśmy teren tylko pobieżnie, sprawdzając główne miejsca i przynosząc ze sobą do domu po kilka kleszczy. Nauczeni czasem spędzonym w Warszawie, że nie ma nic za darmo, zapytaliśmy za ile to koszenie. Na to nasz sąsiad zdębiał i musiał się dobrze zastanowić przed odpowiedzią.
- Za ile? - powiedział. - Ze trzy dni się zejdo. I kolejne trzy bedzie schło. Potem zbiore.
Gdy już chciałam się dopytać o cenę tego zabiegu ogrodniczego, Darek kuksnął mnie w bok. A po czasie uświadomił. Przecież, że nasz sąsiad za darmo nie kosił. Kosił za siano dla swoich koni. A gdy zebrał już dla nich jedzonko z naszych łąk i pól, okazało się, że nas czeka jeszcze nie lada robota. Trawę trzeba było jeszcze wykosić wokół każdego drzewa i wokół każdego krzaczka. Zajęło nam to dwa tygodnie, a korzystaliśmy z pomocy trzech silnych mężczyzn. Nadal nie skończyliśmy, ale widać już światełko w tunelu. Widać również kilka innych rzeczy. Okazało się na przykład, że mamy na naszej działce hydrant. Okazało się też, że na skraju działki stoi bardzo stara i klimatyczna latryna. Po co ją tam ktoś postawił, skoro w budynku dworku są cztery toalety... Nie wiem. Ale zapach zmusza nas do zastanowienia się nad rozbiórką.
Przy okazji okazało się coś jeszcze. Okazało się, że mnóstwo drzew dosłownie zarosło chaszczami i samosiejkami. A trzeba Wam wiedzieć, że drzewa stanowią ogromną wartość tego terenu. Niektóre z nich mają po 200 lat i tworzą zabytkowy kompleks parkowy.
W następnym rzucie czeka nas więc oczyszczanie terenu z krzaków i zarośli. A w pierwszej kolejności odwiedziny u konserwatora zabytków. Trzymajcie kciuki, by się nie okazało, że nie możemy ruszyć ani jednego krzaczka ;)
piątek, 3 lipca 2015
Kupiliśmy dworek...
Witajcie, kochani!
Właśnie powiedzieliśmy pierwsze zdanie naszej nowej historii. Historii zwariowanej i pełnej nieoczekiwanych zwrotów akcji. Historii o miejscu tworzonym dla ludzi i o ludziach, których to miejsce stworzyło. Tak jakby od nowa. Bo gdy ktoś decyduje się, by wszystko rzucić i przeprowadzić się na wieś, to znak, że wielkie zmiany czekają za rogiem.
Gdy pewnego zimowego ranka ponad rok temu zadzwoniła do nas moja mama mówiąc, że wraz z mężem kończy pracować, mało tego- chce się przeprowadzić na wieś, roześmialiśmy się w głos. Od jakiegoś już czasu szukaliśmy naszego wymarzonego miejsca na wsi. I choć my myśleliśmy raczej o czymś "na weekendy", postanowiliśmy połączyć siły i szukać razem w jednej okolicy. To właśnie mama wyszperała w internecie (tak, tak- mama jest skomputeryzowana, a jakże!) ogłoszenie o nietypowej posiadłości na sprzedaż. A gdy poprosiła nas, abyśmy rzucili okiem, Darek aż podskoczył z podekscytowania.
- Przecież to Libella! - zakrzyknął.
Libella była dawniej ośrodkiem wczasowym pewnej znanej polskiej firmy chemicznej. Co roku do Libelli przyjeżdżały na letnie kolonie dzieci, w weekendy odbywały się wesela i urodziny. Na należącej do Libelli plaży odpoczywały rodziny z całej okolicy. Libellę znał doskonale mieszkający w okolicy szczuplutki, piegowaty chłopiec o ładnej buzi. Ganiał z kolegami po pobliskich polach i łąkach, i marzył. Marzył, że któregoś dnia zarobi tyle pieniędzy, by odkupić dworek i przywrócić mu dawną świetność.
Tym małym pieguskiem był Darek i właśnie się przekonał, że życie pełne jest zbiegów okoliczności, nazywanych przez jego narzeczoną (mnie) uśmiechami losu.
Później były już liczne rozmowy, umowy i przemowy. Zakup nieruchomości trwał prawie półtora roku. I choć przez cały ten czas pełni byliśmy obaw, czy się uda, nikomu do głowy by nawet nie przyszło, by zrezygnować. Prawda jest taka, że to nie my wybraliśmy to miejsce, ale to miejsce wybrało nas. Od pierwszych kroków postawionych w zabytkowej alei akacjowej prowadzącej do dworku wiedzieliśmy, że tu jest nasze miejsce.
Prawda jest taka, że gdyby kilka lat temu ktoś powiedział nam, że zostaniemy właścicielami dworku na wsi, że będziemy prowadzić w pobliżu hotel i że zamieszkamy tak blisko rodziny, prawdopodobnie nie uwierzylibyśmy w ani jedno słowo. Dziś wiemy już jednak, że życie pełne jest tych uśmiechów losu. Czasami trzeba tylko pozwolić sobie, na tę odrobinę odwagi, która prowokuje do zmiany.
Zapraszamy Was serdecznie do śledzenia naszych losów. Jeśli przebrnęliście przez ten krótki wstęp powyżej, to wiecie już, że mamy raczej nierówno pod sufitem. W związku z tym zapowiada się ciekawie :)
Na blogu opowiemy Wam więcej historii o dworku w Popielżynie-Zawadach nad Wkrą. Po drodze postaramy się nie zanudzać Was ckliwymi opowieściami (choć tu niczego nie obiecuję, mam skłonności w tym kierunku) i przedstawić proces przywracania temu miejscu dawnej świetności.
Kupiliśmy dworek. To pierwsze zdanie tej opowieści. Kolejne zdania napisze samo życie.
Zapraszamy!
Subskrybuj:
Posty (Atom)