poniedziałek, 16 listopada 2020

Wdzięczność

Pamiętam ten miejski okres życia. Warszawa. Wielkie, wiecznie drgające miasto. Drgające. Dokładnie to słowo przychodzi mi na myśl, gdy myślę o stolicy. Drgania wyczuwalne pod stopami, gdy stałam na peronie dworca centralnego. Drgania łaskoczące bębenki w uszach, gdy wracałam nad ranem z ulubionego klubu- Hydrozagadki. Cichutkie, brzęczące drgania szyb, gdy aleją pod blokiem przejeżdżały ciężkie tiry. Wieczne i nieustające rozedrganie wprawiające wszystko wokół w stan ciągłego napięcia- jakby oczekiwania, że zaraz coś się wydarzy.

Pamiętam, że tuż po przeprowadzce na wieś mój umysł wyciszył się błyskawicznie i pragnął o tym rozedrganiu zapomnieć. Ale ciało przez długi jeszcze czas pozostawało w stanie gotowości bojowej. Noga majtała energicznie, gdy siadałam z kawą pozornie rozluźniona. Mięśnie ramion pozostawały od rana do wieczora napięte jak prześcieradło rozciągane po praniu. Miałam wrażenie, że powinnam się gdzieś spieszyć, coś jeszcze zrobić, coś więcej załatwiać... Potrzebowałam nieco czasu, by zrozumieć, że tu nie muszę już gnać. I nie muszę pozostawać w ciągłym rozedrganiu. 

To, co zawsze pomagało mi się wyciszyć, uspokoić te drgania i wymienić żarówki w przepalonych od zamartwiania się myślach... To natura. Nawet tam, w drgającym mieście pełnym betonowych szarości i asfaltowych czerni, zawsze szukałam zieleni, brązów i żółcieni. Soczystych zieleni mchu, mięsistych brązów drzew i ciepłych żółcieni liści. Z wiernymi, czworonożnymi towarzyszami u boku wędrowałam wśród zapomnianych i pozostawionych samym sobie nieużytków miejskich, które niegdyś były ogródkami działkowymi. W gąszczu przerośniętych krzewów i zwisających do ziemi gałęzi odnajdywałam spokój. Chaotyczne drgania zamieniałam w przyjemny, swingujący rytm. Moja dusza zamieniała się w tę dojrzałą kobietę o rozkołysanych biodrach, która z uśmiechem nuci coś pod nosem i jest tak cudownie miękka i ciepła, że masz ochotę się przytulić i chłonąć to ciepło całym sobą. Wystarczył krótki spacer i odrobina kontaktu z naturą, by pełne napięcia drgania ucichły. Ogarniał mnie spokój.

Bardzo żałowałam, gdy okazało się, że miejski potwór połknął teren dawnych działek, po którym spacerowałam i wypluł je przeżute w postaci kolejnego osiedla zamkniętego. Ale to był czas, gdy już byłam jedną nogą na wsi. Przeprowadzaliśmy się. Zostawialiśmy drgające miasto za sobą.

Dziś coraz rzadziej czuję potrzebę ucieczki w świat natury, by uspokoić myśli. Ale też nie muszę specjalnie daleko uciekać i szukać swoich ukochanych zieleni, brązów i żółcieni. Są tutaj. Otaczają mnie każdego dnia. Zaglądają przez okna i już od świtu zapraszają, by wyjść do nich i zanurzyć się w rozespanej jeszcze mgle. Szeleszczą pod stopami, szumią nad głową i... 

... Pachną. Pachną tym milionem soczystych, wilgotnych i ciepłych zapachów. Pachną mokrym mchem. Pełną życia brunatną ziemią. Gnijącymi liśćmi. Jakby ogórkową wonią tataraku rosnącego w rzece.

A moja dusza nieustannie już nuci coś pod nosem i kołysze biodrami przy każdym kroku...

Od przeprowadzki na wieś minęło w tym roku 5 lat. Dokładnie tyle lat ile ma mój młodszy pies- Koperek, zwany przez okolicznych Kierownikiem Obiektu ;)

Nie potrafię nawet znaleźć słów na opisanie tego, jak bardzo się cieszę, że 5 lat temu podjęłam tę decyzję o przeprowadzce. Wystarczy chyba tylko jedno słowo. Słowo, które tej jesieni powtarzam sobie jak mantrę. 

                                                                  Wdzięczność.

poniedziałek, 2 listopada 2020

Słowa klucze

Powrót.

Słowo klucz. I drzwi, które otwiera. Drzwi do tego, co znane. Do tego, co w sercu było zawsze, a tylko na moment znikło gdzieś z widoku. Pod gęstą mgłą utkaną z ludzkich spraw.



Po kilkuletniej przerwie wracamy do bycia z Wami. I do opowiadania Wam tej naszej historii- cudownej opowieści o miejscu i o ludziach, którzy znaleźli tu swoje miejsce na ziemi.

Kilka lat temu rozpoczęliśmy snucie tej opowieści. Wystarczyło postawić na początku te dwa magiczne dla nas słowa. Kupiliśmy dworek...

Potem? Potem działo się wiele. Wiele wzlotów i upadków. Wzloty nas uskrzydlały. Dzieliliśmy się z Wami naszymi małymi sukcesami i marzeniami. Zapraszaliśmy Was wirtualnie do uczestniczenia w życiu naszej wesołej ferajny. Upadki uczyły trudnej sztuki lądowania na grząskim gruncie. O tym, że grunt potrafi być grząski- zwłaszcza gdy w grę wchodzi prowadzenie i rozwijanie działalności w naszym kraju... O tym pisać nie trzeba, bo to oczywista oczywistość, której każdy z nas doświadcza na własnej skórze ;)

Grunt bywał grząski również z powodu dziwnych, poplątanych i zagmatwanych losów ludzkich. Ale o tym, też pisać nie będę. Bo jeśli coś wiem o życiu na pewno, to właśnie tę jedną rzecz. Że wszystko jest potrzebne. I z czasem nawet to, co bolało i wydawało się niezrozumiałe... Zaczyna pasować do reszty. I układa się w piękną mozaikę zwaną życiem.

Tak więc na kilka lat przerwaliśmy opowiadanie naszej historii. Na kilka lat nie było tych rąk, które teraz błądzą po klawiaturze wystukując słowa i snując dalsze losy dworku w Popielżynie-Zawadach. Naszego dworku. Naszego miejsca.

Ale czy to oznacza, że nasza przygoda się skończyła? Czy sam fakt, że ktoś na moment przestaje opowiadać historię oznacza, że ona przestaje się wydarzać? Nic podobnego.

Z ogromną radością wracam do pisania. I ponownie zapraszam Was do śledzenia naszych losów zarówno tutaj na blogu, jak i na facebooku, oraz na stronie internetowej naszej Plaży na Zawadach. Jeśli pozwolicie, stanę się ponownie narratorem tej opowieści i oprowadzę Was po naszej bajce. I obiecuję, że już nie zamilknę. Opowiem Wam o tym, jak pachną u nas spadające na ziemię złote liście przykryte poranną mgłą. I jak błyszczą w słońcu delikatne fale na rzece. Opowiem o aromacie placka z jabłkami, który właśnie piecze moja mama. I o ciepłych psach leżących u moich stóp, gdy piszę. Wspomnę o naszych planach i pomysłach i kto wie... Może już niedługo zaproszę Was do nas. Nie tylko na plażę.

Tymczasem spójrzcie tylko, jak pięknie tu było u nas, gdy na moment zamilkłam :)