piątek, 19 lutego 2021

Czekając na wiosnę

 Zapowiadają odwilż.

Zima wciąż jeszcze trzyma się kurczowo ośnieżonych gałęzi i skacze po krach spływających rzeką. Gra nam na nosie zmrażając świat nocą, gdy śpimy. Ale bez względu na to, jak bardzo będzie się złościć i tupać nogą... W końcu będzie musiała odejść. A wraz z nią długie wieczory z książką i skąpane w mroku popołudnia, gdy pochowani w ciepłych domach czekaliśmy.

Na co? Na wiosnę. Na ciepło i światło. Na nowy początek.

U nas życie biegnie według bardzo prostego rytmu na trzy. Praca, ludzie, odpoczynek. Latem zdecydowanie więcej tego pierwszego i drugiego. Zimą... Zimą się czeka na powrót lata.

Każdy wykorzystuje ten zimowy czas uśpienia inaczej. Ta przemiła para, która gości Was na Plaży na Zawadach, a więc moja mama i jej mąż odpoczywa i zajmuje się wszystkim tym, na co latem zwyczajnie nie ma czasu. Mama gotuje, spaceruje z psami i rozpieszcza wnuczki ile wlezie. Jej mąż naprawia ciągnik. Trwa to już kilka miesięcy i powoli staje się jasne, że nie o sam efekt tutaj chodzi. Prawdziwych pasjonatów cieszy proces dochodzenia do rozwiązania, a nie rozwiązanie samo w sobie. Mój brat, którego znacie z baru na czas zimy powrócił do swoich zajęć. Codziennie łączy pracę zawodową z opieką nad dwoma perełkami, które dość skutecznie i wytrwale wchodzą mu na głowę. Razem z żoną tworzą cudowną i pełną ciepła codzienność dla siebie i swoich córeczek. Ja? Już jesienią zapadłam w sen zimowy, który był mi tak bardzo potrzebny. Bo w życiu czasami tak bywa, że dajemy z siebie wszystko. I jeśli tylko znajdzie się ktoś, kto zechce na tym skorzystać, to weźmie to wszystko, co możemy dać i niewiele da nam w zamian. Zostajemy z niczym. Z ogromną, bezdenną pustką w sobie. Ubiegły rok był dla mnie rokiem zmian. Gdy dałam z siebie już wszystko, ktoś wyciągnął rękę po więcej. Nie pytał czy mam jeszcze siłę dawać. Był zły, że nic nie otrzymał. A ja nie miałam już nic więcej, by dać. Byłam pusta i tak przezroczysta, że aż niewidoczna. Nadludzkim wysiłkiem zrobiłam jedyną rzecz, jaką jeszcze mogłam zrobić. Otoczyłam siebie opieką, zaczęłam "dawać" sobie samej. Spojrzałam na tę zmęczoną i przezroczystą kobietę w lustrze i postanowiłam ją uratować. Pokochać ją za to kim jest i za to co jeszcze kiedyś może podarować światu. 

A gdy wielkie zmiany już nastąpiły, nadeszło lato i nawet nie miałam czasu się zastanowić dokąd zmierza dalej moje życie. Byłam z naszymi gośćmi i przyjaciółmi na Plaży. Wyprawiałam Was na spływy kajakowe, pilnowałam, by każdy mógł u nas odpocząć spokojnie, bezpiecznie i w zgodzie z naturą. Jesienią padłam i wcale nie było mi jakoś specjalnie spieszno do wstawania. Spałam, Czytałam. Jadłam. Oddychałam. I miałam wrażenie, że nic więcej nie jest mi do szczęścia potrzebne. Zimą, gdy wszystko wokół spało... Obudziłam się. Pełna pomysłów i chęci by je realizować. Zapisałam się na studia. Odnowiłam przyjaźnie. Wygrzebałam z szafy buty do biegania. Teraz już tylko tak jak i wszyscy inni mam wrażenie, że zima trwała stanowczo za długo.

Czekam na wiosnę. Na ciepło. Na światło. Na nowy początek. A wy?



poniedziałek, 16 listopada 2020

Wdzięczność

Pamiętam ten miejski okres życia. Warszawa. Wielkie, wiecznie drgające miasto. Drgające. Dokładnie to słowo przychodzi mi na myśl, gdy myślę o stolicy. Drgania wyczuwalne pod stopami, gdy stałam na peronie dworca centralnego. Drgania łaskoczące bębenki w uszach, gdy wracałam nad ranem z ulubionego klubu- Hydrozagadki. Cichutkie, brzęczące drgania szyb, gdy aleją pod blokiem przejeżdżały ciężkie tiry. Wieczne i nieustające rozedrganie wprawiające wszystko wokół w stan ciągłego napięcia- jakby oczekiwania, że zaraz coś się wydarzy.

Pamiętam, że tuż po przeprowadzce na wieś mój umysł wyciszył się błyskawicznie i pragnął o tym rozedrganiu zapomnieć. Ale ciało przez długi jeszcze czas pozostawało w stanie gotowości bojowej. Noga majtała energicznie, gdy siadałam z kawą pozornie rozluźniona. Mięśnie ramion pozostawały od rana do wieczora napięte jak prześcieradło rozciągane po praniu. Miałam wrażenie, że powinnam się gdzieś spieszyć, coś jeszcze zrobić, coś więcej załatwiać... Potrzebowałam nieco czasu, by zrozumieć, że tu nie muszę już gnać. I nie muszę pozostawać w ciągłym rozedrganiu. 

To, co zawsze pomagało mi się wyciszyć, uspokoić te drgania i wymienić żarówki w przepalonych od zamartwiania się myślach... To natura. Nawet tam, w drgającym mieście pełnym betonowych szarości i asfaltowych czerni, zawsze szukałam zieleni, brązów i żółcieni. Soczystych zieleni mchu, mięsistych brązów drzew i ciepłych żółcieni liści. Z wiernymi, czworonożnymi towarzyszami u boku wędrowałam wśród zapomnianych i pozostawionych samym sobie nieużytków miejskich, które niegdyś były ogródkami działkowymi. W gąszczu przerośniętych krzewów i zwisających do ziemi gałęzi odnajdywałam spokój. Chaotyczne drgania zamieniałam w przyjemny, swingujący rytm. Moja dusza zamieniała się w tę dojrzałą kobietę o rozkołysanych biodrach, która z uśmiechem nuci coś pod nosem i jest tak cudownie miękka i ciepła, że masz ochotę się przytulić i chłonąć to ciepło całym sobą. Wystarczył krótki spacer i odrobina kontaktu z naturą, by pełne napięcia drgania ucichły. Ogarniał mnie spokój.

Bardzo żałowałam, gdy okazało się, że miejski potwór połknął teren dawnych działek, po którym spacerowałam i wypluł je przeżute w postaci kolejnego osiedla zamkniętego. Ale to był czas, gdy już byłam jedną nogą na wsi. Przeprowadzaliśmy się. Zostawialiśmy drgające miasto za sobą.

Dziś coraz rzadziej czuję potrzebę ucieczki w świat natury, by uspokoić myśli. Ale też nie muszę specjalnie daleko uciekać i szukać swoich ukochanych zieleni, brązów i żółcieni. Są tutaj. Otaczają mnie każdego dnia. Zaglądają przez okna i już od świtu zapraszają, by wyjść do nich i zanurzyć się w rozespanej jeszcze mgle. Szeleszczą pod stopami, szumią nad głową i... 

... Pachną. Pachną tym milionem soczystych, wilgotnych i ciepłych zapachów. Pachną mokrym mchem. Pełną życia brunatną ziemią. Gnijącymi liśćmi. Jakby ogórkową wonią tataraku rosnącego w rzece.

A moja dusza nieustannie już nuci coś pod nosem i kołysze biodrami przy każdym kroku...

Od przeprowadzki na wieś minęło w tym roku 5 lat. Dokładnie tyle lat ile ma mój młodszy pies- Koperek, zwany przez okolicznych Kierownikiem Obiektu ;)

Nie potrafię nawet znaleźć słów na opisanie tego, jak bardzo się cieszę, że 5 lat temu podjęłam tę decyzję o przeprowadzce. Wystarczy chyba tylko jedno słowo. Słowo, które tej jesieni powtarzam sobie jak mantrę. 

                                                                  Wdzięczność.

poniedziałek, 2 listopada 2020

Słowa klucze

Powrót.

Słowo klucz. I drzwi, które otwiera. Drzwi do tego, co znane. Do tego, co w sercu było zawsze, a tylko na moment znikło gdzieś z widoku. Pod gęstą mgłą utkaną z ludzkich spraw.



Po kilkuletniej przerwie wracamy do bycia z Wami. I do opowiadania Wam tej naszej historii- cudownej opowieści o miejscu i o ludziach, którzy znaleźli tu swoje miejsce na ziemi.

Kilka lat temu rozpoczęliśmy snucie tej opowieści. Wystarczyło postawić na początku te dwa magiczne dla nas słowa. Kupiliśmy dworek...

Potem? Potem działo się wiele. Wiele wzlotów i upadków. Wzloty nas uskrzydlały. Dzieliliśmy się z Wami naszymi małymi sukcesami i marzeniami. Zapraszaliśmy Was wirtualnie do uczestniczenia w życiu naszej wesołej ferajny. Upadki uczyły trudnej sztuki lądowania na grząskim gruncie. O tym, że grunt potrafi być grząski- zwłaszcza gdy w grę wchodzi prowadzenie i rozwijanie działalności w naszym kraju... O tym pisać nie trzeba, bo to oczywista oczywistość, której każdy z nas doświadcza na własnej skórze ;)

Grunt bywał grząski również z powodu dziwnych, poplątanych i zagmatwanych losów ludzkich. Ale o tym, też pisać nie będę. Bo jeśli coś wiem o życiu na pewno, to właśnie tę jedną rzecz. Że wszystko jest potrzebne. I z czasem nawet to, co bolało i wydawało się niezrozumiałe... Zaczyna pasować do reszty. I układa się w piękną mozaikę zwaną życiem.

Tak więc na kilka lat przerwaliśmy opowiadanie naszej historii. Na kilka lat nie było tych rąk, które teraz błądzą po klawiaturze wystukując słowa i snując dalsze losy dworku w Popielżynie-Zawadach. Naszego dworku. Naszego miejsca.

Ale czy to oznacza, że nasza przygoda się skończyła? Czy sam fakt, że ktoś na moment przestaje opowiadać historię oznacza, że ona przestaje się wydarzać? Nic podobnego.

Z ogromną radością wracam do pisania. I ponownie zapraszam Was do śledzenia naszych losów zarówno tutaj na blogu, jak i na facebooku, oraz na stronie internetowej naszej Plaży na Zawadach. Jeśli pozwolicie, stanę się ponownie narratorem tej opowieści i oprowadzę Was po naszej bajce. I obiecuję, że już nie zamilknę. Opowiem Wam o tym, jak pachną u nas spadające na ziemię złote liście przykryte poranną mgłą. I jak błyszczą w słońcu delikatne fale na rzece. Opowiem o aromacie placka z jabłkami, który właśnie piecze moja mama. I o ciepłych psach leżących u moich stóp, gdy piszę. Wspomnę o naszych planach i pomysłach i kto wie... Może już niedługo zaproszę Was do nas. Nie tylko na plażę.

Tymczasem spójrzcie tylko, jak pięknie tu było u nas, gdy na moment zamilkłam :)








niedziela, 8 maja 2016

Wiosna, wiosna, wiosna ach to ty!


Zaczęło się. Życie. Kwitnienie i pączkowanie. Cały ogród wybucha nam za oknami feerią barw i zapachów. Gdyby nie wieczorne chłody, krzątalibyśmy się po ogrodzie cały dzień. Wieczorem wciąż jeszcze dobrze jest usiąść pod kocem i z kubkiem gorącej herbaty w dłoni, ale w ciągu dnia w powietrzu unosi się już obietnica lata.


Chciałabym móc opisać słowami te wszystkie dźwięki, które towarzyszą nam teraz od rana do wieczora. Budzimy się przy śpiewie słowików, a zasypiamy słysząc gardłowy rechot żab (ku przerażeniu Darka, który boi się ropuch). Przez cały dzień towarzyszy nam brzęczenie i bzyczenie, terkotanie i trele i ten cudowny, kojący szum liści tańczących na wietrze. Ale najbardziej lubię podsłuchiwać rano szpaki, które uwiły sobie gniazdko pod dachówkami. Gdy wszyscy w domu jeszcze śpią, ja siadam przy oknie z kubkiem kawy i nastawiam uszu. Rodzina szpaków skrzeczy i podśpiewuje od świtu. W ich gniazdku pojawiły się młode i teraz doskonale wiemy kiedy rodzice wracają z łowów. W gniazdku rozbrzmiewa wtedy ogromny krzyk i rwetes. Dzieje się tak średnio co pięć minut. Ale się rodzice muszą przy nich nalatać. Maluchy są głodne, wiecznie głodne. Muszą szybko nabrać sił i urosnąć. Latem na jabłoniach i wiśniach pojawią się pyszne owoce, a to dla szpaków nie lada gratka. Nasz skromny sad jest niewątpliwym powodem, dla którego szpaki zagościły pod naszym dachem. No, pod dachówką ;)


Jabłonki rozkwitły jak oszalałe. Wystarczyło tylko je podciąć i zasilić odrobinę nawozem. Tak bardzo pragnęły, by ktoś się o nie zatroszczył, że teraz odwdzięczają nam się milionem kwiatów i tym wyjątkowym zapachem. Zapach wabi zresztą nie tylko nas. Wystarczy zbliżyć się do sadu, bu w uszach aż zahuczało od bzyczenia pracujących w pocie czoła owadów. Pełno tu pszczół i bąków. Motyle też lubią sobie przysiąść na kwitnących jabłonkach. Napełniamy codziennie płaski pojemnik z wodą i ustawiamy w cieniu drzew. Z takiego baru z orzeźwiającym napojem chętnie korzystają i owady i ptaki. A wieczorem na drinka przychodzą jeże. Nigdy jeszcze ich nie widzieliśmy, jak popijają, ale pojemnik znajdujemy nad ranem czasem przewrócony. Więc ktoś z niego korzysta ;) I tylko zachować się nie umie przyzwoicie.


A gdy tak natura nam szaleje i wybucha na soczyste kolory, w naszych głowach rozkwitają kolejne pomysły. Choć nabraliśmy już nieco więcej spokoju. Dziś już wiemy, że łapanie wielu srok za ogon może się skończyć niezłym zawrotem głowy. Zdecydowaliśmy w tym roku skupić się na remoncie dworku i... Na plaży. To właśnie jej najbardziej brakuje w okolicy. Wkra wije się wzdłuż całej dworkowej posiadłości i to właśnie ONA jest naszym największym skarbem. Kto był nad Wkrą, ten wie, że to rzeka wyjątkowa. Jedna z najczystszych rzek w Polsce. Cudownie kręta i... ciekawostka- jedyna rzeka w naszym kraju, która płynie w przeciwnym kierunku. Nie z południa na północ- w stronę morza, ale z północy na południe.

Pomimo wszystkich swych zalet i uroków, Wkra jest wciąż rzeką mało znaną. Mało na jej brzegach uroczych i czystych plaż, a szkoda, bo do kąpieli nadaje się wyśmienicie. Na wielu odcinkach jest dosyć płytka i bezpieczna. Dokładnie tak jest na odcinku w Popielżynie-Zawadach. O samym pomyśle na plażę jeszcze napiszę. Tymczasem szykujcie leżaczki, wiaderka i grabki. Plażowanie zaczynamy już w czerwcu :)





niedziela, 20 marca 2016

Wiosenne porządki

Wielkanoc za pasem. Już za chwilę odpoczniemy nieco i zwolnimy tempo. Oderwiemy też myśli od planów i terminów, które ostatnio zapełniają nasze głowy i nasze kalendarze.

Tak wiele się cudnych spraw w naszym dworku wydarza, że gdybym chciała nadążyć z ich opisywaniem i zachować należyty porządek chronologiczny... Hmm. Pewnie musiałabym siedzieć przed komputerem od rana do wieczora.

Spróbuję przedstawić dworkowe wieści w telegraficznym skrócie. A w wolnej chwili może uda mi się niektóre historie rozwinąć i opowiedzieć Wam o tym wszystkim, co wydarza się między wierszami.

Każdy, kto ma ogród, ten zgodzi się ze mną, że wiosna to czas wzmożonych działań na froncie ogrodniczym. I nie ma tu znaczenia, czy mówimy o małym ogródku w centrum miasta, czy o wielkim ogrodzie pod miastem. Są rzeczy, które po prostu musimy zrobić. Przycinanie, grabienie, palenie, nasadzenia, nawożenie i ochrona przed licznymi tajniakami, którzy tylko czekają, żeby coś nam poobgryzać i poniszczyć. Tak- wiosna to dla ogrodnika czas prawdziwych zbrojeń i szykowania umocnień. Ruszamy na prawdziwą batalię. Walczyć będziemy o piękny ogród, który cieszy oko, ale też nie przysparza zbyt wiele kłopotu i tworzy samowystarczalny ekosystem, w którym wszystko, nawet najmniejszy robaczek spełnia jakąś rolę.

W naszym przypadku batalia będzie wyjątkowo trudna. Nie dość, że musimy zadbać o wygląd zieleni wokół dworku, to jeszcze musimy wiele rzeczy odtworzyć i podnieść z ruin. A to wszystko pod bacznym okiem konserwatora zabytków. Zanim zaczniemy myśleć o nasadzeniach i upiększaniu terenu, musimy najpierw zaprowadzić tu porządek i uporać się z paroma problemami.

O jednym z nich już pisałam. Nasze zabytkowe kasztanowce padły ofiarą bardzo popularnego w Polsce szkodnika. Ze szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem walczymy od zeszłej jesieni. Wszystkie liście były dokładnie zgrabione i spalone. Spalone musiały być też wszystkie kasztany. Stąd ktoś, kto w listopadzie przejeżdżał obok dworku mógł pomyśleć, że otworzyliśmy strzelnicę. Palone kasztany strzelają z głośnym hukiem. Zdajemy sobie jednak sprawę, że na pewno nie udało nam się zgrabić i spalić wszystkich liści. Teren jest zbyt duży, a wiatr nie był po naszej stronie i roznosił liście kasztanowców po całej okolicy. Żeby uchronić kasztanowce przed larwami szrotówka pełznącymi z suchych liści z powrotem na drzewa, będziemy nasze olbrzymy owijali folią zabezpieczającą. Nie jest to rozwiązanie idealne, bo do pokrytej lepem foli przyklejają się również pożyteczne owady. Obawiam się jednak, że nie mamy wyjścia. Nasze kasztanowce były w na prawdę kiepskim stanie. Liczymy na to, że może uda nam się podleczyć je na tyle, by w przyszłym roku stosowanie folii nie było konieczne. Ale efekty naszych zabiegów poznamy dopiero, gdy na kasztanowcach pojawią się ich rozczapierzone liście.

Nad Kasztanowym Zakątkiem czuwa nasza Bozia
Absolutnie największą wartością dworkowego parku są właśnie drzewa. Istniejący tu starodrzew liczy sobie prawie 200 lat. I choć kochamy je wszystkie i gotowi jesteśmy ich bronić przed wszelkim złem, to najmłodsze drzewa są naszym oczkiem w głowie. Dwa niewielkie sady jabłoni liczą sobie nie więcej niż 60 lat. A mimo to, to właśnie one skradły nam serce. Wystarczyło, że zobaczyliśmy je na wiosnę, jak kwitną i roztaczają wokół słodki zapach wabiący uwijające się w ich gałęziach pszczoły. Delikatne, białe płatki opadały powoli na ziemię przy każdym, najdelikatniejszym nawet podmuchu wiatru. A wśród gałązek podśpiewywały szpaki, niemogące się już doczekać, kiedy kwiaty zamienią się w owoce. Jeden z sadów rośnie na tyłach dworku i tworzy cudowne tło dla wiosenno-letnich kolacji na tarasie. Drugi sad rośnie za hotelem. Oczami wyobraźni widzimy gości hotelowych, jak spacerują w cieniu jabłoni. Widzimy te wesela i przyjęcia pod jabłoniami. Widzimy sok ze świeżych jabłek na każdym stole w restauracji i kwiaty jabłoni w wazonach. I jeśli to możliwe, by być zakochanym w czymś, co jeszcze nie powstało... My już zakochaliśmy się w naszych wyobrażeniach o tym miejscu.

Ale powoli. Wszystko po kolei. Zanim poczęstujemy naszych gości pysznym sokiem z własnych jabłuszek, najpierw musimy się upewnić, czy drzewka będą owocować. Niestety zostały mocno zaniedbane.

Gdy tylko zaczęliśmy je podcinać okazało się, że niektóre są bardzo zniszczone. Ziemię nawieźliśmy, suche gałęzie usunęliśmy i nawet najsłabszym drzewkom postanowiliśmy dać szansę. Może gdy tylko poczują, że ktoś znowu się o nie troszczy- rozrosną się jak nigdy. Jeśli obiecacie, że nikomu nie powiecie, to przyznam Wam się, że o świcie czasem wśród naszych jabłonek spaceruję i śpiewam im cichutko. Darek stwierdził, że od mojego śpiewu prędzej wszystkie uschną niż zakwitną, ale ja się nie poddaję. Jak mi Bóg świadkiem- nasze jabłonki wydadzą w tym roku piękne i pyszne owoce.

Zaniedbane jabłonki rozrosły się i osłabły. Konieczne było strzyżenie. I choć teraz wyglądają bardzo smutno, już lada moment puszczą młode pędy i bajecznie się zazielenią.
Gdy już zatroszczymy się o nasze drzewa, będziemy musieli cały teren ogrodzić. Dziki urządziły nam w ogrodzie prawdziwe pole minowe z rowami przeciwpiechotnymi. Na liście zadań widnieje też oczyszczanie stawu i renowacja bruku tworzącego zabytkową aleję prowadzącą do dworku.

A tymczasem dalej oczyszczamy teren z samosiejek i suchych drzew. Zabraliśmy się też za porządkowanie lasu. Ale to już inna historia i szykuje się kolejny wpis na blogu. Wpis pełen niespodzianek, jak i sam las.

wtorek, 23 lutego 2016

Wybudzamy się z zimowego snu, czyli plany, plany

Park wokół dworku powoli budzi się z zimowego snu.

W okolicy naszego karmnika i budek lęgowych ruch, jak na Marszałkowskiej w godzinach szczytu. Gdybyście widzieli te pyszne i kaloryczne mieszanki, jakie sypaliśmy do karmnika przez całą zimę... Olej kokosowy z odrobiną miodu wymieszany z nasionami i suszonymi owocami. Nic dziwnego, że u Ptaszyńskich teraz takie poruszenie. Mazurki, bogatki i kowaliki muszą się trochę nalatać, żeby odzyskać dawną linię. To nie żarty, bo zaraz rozpoczną się gody. Trzeba się jakoś prezentować przed wybranką ;)

Na bzach pierwsze pączki. Tylko czekają na odrobinę ciepła, by mogły pęknąć i wylać z siebie całą tłumioną pod śniegiem zieleń. Przechodzę koło nich codziennie i mam ochotę pogłaskać je po gałązkach i uspokajająco powiedzieć:
- Jeszcze tylko chwilka. Poczekajcie. Już niedługo wybuchniecie życiem.
Rozumiemy nasze bzy bardzo dobrze. Sami też musieliśmy zapaść w sen zimowy. Cały dworek wstrzymał na dłużej oddech i, zamiast żyć realizacją śmiałych planów, odłożył je wszystkie do wiosny. Jesteśmy coraz bardziej zniecierpliwieni, a chęć do działania aż buzuje nam pod skórą.

Ale wiosna przyszła, jak to wiosna. Po cichutku, na paluszkach i schowała się za rogiem. Jest już tutaj, choć ukryta. Czeka cierpliwie w kretowisku i w rozmarzającym stawie. Siedzi przycupnięta na gałązce bzu i stroszy piórka. Czeka. Na odrobinę więcej słońca i odrobinę więcej ciepła. I my też czekamy, a razem z nami cały dworek.

Gdy tylko się ociepli (i osuszy), ruszamy z remontem naszej starej chałupiny. Czeka nas nie lada wyzwanie, bo lata zaniedbań zrobiły swoje. Zmiana więźby dachowej, rekonstrukcja tarasu, zupełna zmiana wykuszu i elewacji. Trzeba zadbać o piwnice i osuszyć fundamenty. A we wnętrzach zaprowadzić porządek iście dworkowy.

Ale przecież nie samym dworkiem to miejsce żyje. Dworek jest niewątpliwie jego sercem, ale na wiosnę musimy też zadbać o cały park. Na pierwszy rzut idą sady. Biedne, zapomniane i przerośnięte sady, które już nawet nie miały siły owocować. Będziemy strzyc, będziemy nawozić, szczepić i... mówić do naszych jabłoni. Bo nie wiem, czy wiecie, ale gdy się do roślin mówi, to lepiej rosną i owocują. Tematów do rozmów na pewno nie zabraknie. Tyle się w tym życiu dzieje i tyle wydarza. I tyle to wszystko rodzi nadziei i wątpliwości.

Gdy już zadbamy o jabłonki, bierzemy się za schorowane kasztanowce. Ponad stuletnie olbrzymy, które są (obok alei akacjowej) wizytówką naszego parku. O naszej walce z perfidnym szrotówkiem kasztanowcowiaczkiem już pisałam. W tym roku ruszamy do walki z nim uzbrojeni w ciężki sprzęt. Taśmy z lepem już zakupione.

Na leczenie czekają również stawy. Na chwilę obecną to właściwie sadzawki błotne. Ale jeśli się ma pod opieką stawy, nad brzegiem których dawniej czytywała swoje książki Zofia Trzcińska-Kamińska... No, cóż. Oczyszczenie ich i wypielęgnowanie to kwestia honoru ;) 

Na koniec trzeba jeszcze będzie uprzątnąć cały park z niepotrzebnych chaszczy i chwastów, zrobić nasadzenia tam, gdzie aż się prosi by coś rosło i cieszyło oczy i przełożyć bruk, bo miejscami przypomina bardziej poligon niż zabytkową aleję.

Co tu dużo gadać. Czeka nas ogrom pracy. I chyba brakuje nam piątej klepki, bo gdy tylko myślimy o tym nawale zadań, buzie nie przestają nam się uśmiechać. I zupełnie jak te bzy- chęć do życia aż nas rozsadza od środka. Czekamy tylko na wiosnę, by wybuchnąć i ruszyć do działania.


wtorek, 13 października 2015

Co nagle, to po diable, a co się odwlecze, to nie uciecze

Nadeszła jesień. Obserwowaliśmy, jak się zbliża i nie mogliśmy uwierzyć, że to już. Lato minęło za szybko. Ale lato zawsze mija za szybko. Zanim zdążymy nacieszyć się jego ciepłem, już go nie ma. W miejscu skąpanych w słońcu poranków, pojawia się rześki chłód i szron na trawie. Świeże owoce zastępują te ze słoików i puszek. A długie, letnie wieczory przy radosnej paplaninie przyjaciół zamieniamy na jeszcze dłuższe wieczory pod ciepłym kocem.


A jednak obserwowanie tych zmian dodaje nam otuchy. Nie martwimy się zupełnie, bo wiemy, że za rok o tej porze będziemy już odcinać pierwsze kupony po całym lecie spędzonym na prowadzeniu plaży i baru nad rzeką.


Jeśli śledzicie naszą przygodę od początku, to na pewno wiecie, że plany były śmiałe. Jeszcze na początku lata, gdy wypowiedzieliśmy to pierwsze zdanie zaklęte w nazwie bloga, byliśmy pełni nadziei, że przynajmniej niektóre z tych planów uda się zrealizować jeszcze w tym roku. Niestety. Remont samego dworku przesunął się na wiosnę. Konieczna jest wymiana całego dachu, a wolimy tego nie robić przed zimą. Jeszcze do niedawna mieliśmy nadzieję, że do zimy uda się odrestaurować zabytkowy park otaczający dworek. Część prac rozpoczniemy w tym roku, ale na efekt końcowy będzie trzeba jeszcze trochę poczekać. To ogromne przedsięwzięcie, sama inwentaryzacja terenu i projekt trwają już 2 miesiące. A my zawiesiliśmy sobie poprzeczkę bardzo wysoko. Chcemy, aby park stał się jednym z piękniejszych tego typu miejsc w tej części województwa. Kieruje nami nie pycha, ale ogromne serce dla miejsc z przeszłością. Na szczęście spotkaliśmy na swojej drodze ludzi tak bardzo "na miejscu" do tej roboty, że dziś aż się boję pomyśleć, co by było, gdybyśmy ich nie spotkali. Projekt renowacji zabytkowego kompleksu parkowego w Popielżynie-Zawadach wykonuje Pani architekt Dorota Sikora, wspierana przez męża. I będziemy się chwalić Panią Dorotą na lewo i prawo, bo ta kobieta to prawdziwy skarb i źródło ogromnej wiedzy z zakresu zabytków.


Kolejnym planem na ten rok było rozpoczęcie prac wykończeniowych w hotelu. I tu też poprzesuwało się w czasie niemal wszystko, co tylko mogło się przesunąć. Mieliśmy wręcz wrażenie, że im głębiej wgryzamy się w temat, tym więcej twardych orzechów do zgryzienia napotykamy. I choć nie sądziłam, że to powiem (ja-podobno w gorącej wodzie kąpana), dobrze wyszło. Każde opóźnienie w pracach traktujemy, jak te dodatkowe kilka minut doliczone do meczu. To dla nas szansa, żeby coś zaplanować jeszcze lepiej, dograć jeszcze dokładniej. A przy okazji takich opóźnień wpada nam do głowy bardzo dużo ciekawych pomysłów. I oby tylko życia starczyło, żeby wszystkie zrealizować :)

Tymczasem planujemy i obmyślamy dalej. I dalej podglądamy skradającą się do nas jesień :)