Pamiętam ten miejski okres życia. Warszawa. Wielkie, wiecznie drgające miasto. Drgające. Dokładnie to słowo przychodzi mi na myśl, gdy myślę o stolicy. Drgania wyczuwalne pod stopami, gdy stałam na peronie dworca centralnego. Drgania łaskoczące bębenki w uszach, gdy wracałam nad ranem z ulubionego klubu- Hydrozagadki. Cichutkie, brzęczące drgania szyb, gdy aleją pod blokiem przejeżdżały ciężkie tiry. Wieczne i nieustające rozedrganie wprawiające wszystko wokół w stan ciągłego napięcia- jakby oczekiwania, że zaraz coś się wydarzy.
Pamiętam, że tuż po przeprowadzce na wieś mój umysł wyciszył się błyskawicznie i pragnął o tym rozedrganiu zapomnieć. Ale ciało przez długi jeszcze czas pozostawało w stanie gotowości bojowej. Noga majtała energicznie, gdy siadałam z kawą pozornie rozluźniona. Mięśnie ramion pozostawały od rana do wieczora napięte jak prześcieradło rozciągane po praniu. Miałam wrażenie, że powinnam się gdzieś spieszyć, coś jeszcze zrobić, coś więcej załatwiać... Potrzebowałam nieco czasu, by zrozumieć, że tu nie muszę już gnać. I nie muszę pozostawać w ciągłym rozedrganiu.
To, co zawsze pomagało mi się wyciszyć, uspokoić te drgania i wymienić żarówki w przepalonych od zamartwiania się myślach... To natura. Nawet tam, w drgającym mieście pełnym betonowych szarości i asfaltowych czerni, zawsze szukałam zieleni, brązów i żółcieni. Soczystych zieleni mchu, mięsistych brązów drzew i ciepłych żółcieni liści. Z wiernymi, czworonożnymi towarzyszami u boku wędrowałam wśród zapomnianych i pozostawionych samym sobie nieużytków miejskich, które niegdyś były ogródkami działkowymi. W gąszczu przerośniętych krzewów i zwisających do ziemi gałęzi odnajdywałam spokój. Chaotyczne drgania zamieniałam w przyjemny, swingujący rytm. Moja dusza zamieniała się w tę dojrzałą kobietę o rozkołysanych biodrach, która z uśmiechem nuci coś pod nosem i jest tak cudownie miękka i ciepła, że masz ochotę się przytulić i chłonąć to ciepło całym sobą. Wystarczył krótki spacer i odrobina kontaktu z naturą, by pełne napięcia drgania ucichły. Ogarniał mnie spokój.
Bardzo żałowałam, gdy okazało się, że miejski potwór połknął teren dawnych działek, po którym spacerowałam i wypluł je przeżute w postaci kolejnego osiedla zamkniętego. Ale to był czas, gdy już byłam jedną nogą na wsi. Przeprowadzaliśmy się. Zostawialiśmy drgające miasto za sobą.
Dziś coraz rzadziej czuję potrzebę ucieczki w świat natury, by uspokoić myśli. Ale też nie muszę specjalnie daleko uciekać i szukać swoich ukochanych zieleni, brązów i żółcieni. Są tutaj. Otaczają mnie każdego dnia. Zaglądają przez okna i już od świtu zapraszają, by wyjść do nich i zanurzyć się w rozespanej jeszcze mgle. Szeleszczą pod stopami, szumią nad głową i...
... Pachną. Pachną tym milionem soczystych, wilgotnych i ciepłych zapachów. Pachną mokrym mchem. Pełną życia brunatną ziemią. Gnijącymi liśćmi. Jakby ogórkową wonią tataraku rosnącego w rzece.
A moja dusza nieustannie już nuci coś pod nosem i kołysze biodrami przy każdym kroku...
Od przeprowadzki na wieś minęło w tym roku 5 lat. Dokładnie tyle lat ile ma mój młodszy pies- Koperek, zwany przez okolicznych Kierownikiem Obiektu ;)
Nie potrafię nawet znaleźć słów na opisanie tego, jak bardzo się cieszę, że 5 lat temu podjęłam tę decyzję o przeprowadzce. Wystarczy chyba tylko jedno słowo. Słowo, które tej jesieni powtarzam sobie jak mantrę.
Wdzięczność.